niedziela, 27 września 2015

Chapter 33.

Harry's POV

Pielęgniarka musi prowadzić mnie do łazienki, żebym mógł się odlać. Desperacko pragnę prysznica, ale przez moją ranę muszę używać pieprzonej gąbki. Gąbki.

Jestem tu prawie dwa dni, a Harley nie odwiedziła mnie ani razu. Ale czy mogę ją winić? Zburzyłem nasze zaufanie, wszystko przez jakąś jebaną dziewczynę o imieniu Stephanie. Jest tylko jedną z wielu klientek, które mam.

Harley powiedziała, że mi wybaczyła, ale mimo to unika mnie za wszelką cenę. Jest tak uparta, że to aż boli. Chwila, nie- to nie w porządku. Gdybym mówił o facecie, byłbym mu jeszcze wdzięczny za to, jaki jest twardy. Ale ponieważ jest dziewczyną, wszystko, co widzę to upór. Harley jest twarda. I z jakiegoś dziwnego powodu, nie mógłbym jej złamać. I z jakiegoś jeszcze dziwniejszego powodu, nie chcę.

Chociaż jej rodzice mnie odwiedzają. To dziwnie uspokajające- posiadanie kogoś, kogo obchodzisz, nawet jeśli są szalenie religijni. Oczywiście, powiedziałem im, że byłem nawalony, a oni nie zrobili nic, prócz współczucia mi. Jednak czuję się winny, że kłamię, pomimo, że wcześniej kłamałem już wiele razy. Pogorszyło się, kiedy zaangażowała się policja. Zadawali mi wiele pytań, dopóki nie powiedziałem im, żeby zostawili mnie w spokoju.

Leżę na plecach, kiedy moja głowa przekręca się w stronę okna, przez które słabo gapię się w niebo. Wciągam i wypuszczam powietrze w maskę przed zamknięciem oczu.

Ale nagle coś uderza mnie w twarz, mocno. Podskakuję ze strachu, natychmiast szeroko otwierając oczy i widzę bukiet czerwonych róż przy moim policzku. - Honey, I'm home! *(Kochanie, wróciłem!)
To Clyde. Ostro rzucam w niego różami, które uderzają o jego klatkę piersiową. Uśmiecha się ironicznie, kiedy siada obok mnie, nadal jest w szkolnym mundurku. - Co ty tutaj robisz?
- Przyszedłem odwiedzić twoje marudne dupsko. - żartuje, zakładając nogę na nogę i patrząc na mnie odrażająco. Założę się, że wyglądam teraz jak gówno.
- Gdzie Bonnie? - pytam.
- Ha! - Clyde wywraca oczami. - Jakbym już tego wcześniej nie słyszał. Ty gnoju.
- Jak w szkole? Na jakich zajęciach nie było cię tym razem? - odgryzam się.
- Nie, bracie. W szkole dobrze. A co w twoimi zajęciami, na których ciebie nie było? Jak Anonimowi Alkoholicy?
- Spierdalaj. - też wywracam oczami. - Masz papierosa?
Od razu otwiera paczkę Lambert&Butler'ów i rzuca jednego w moją stronę. - Zamknij drzwi, pielęgniarki wyczują dym. - rozkazuję.

Clyde ukradkiem zamyka drzwi i przekręca klucz, podczas, gdy ja chwytam zapalniczkę i zapalam papierosa. Zdejmuję maskę i mruczę pod nosem, gdy wciągam toksyczny dym, rozkoszując się jego smakiem. Odchylam głowę do tyłu i wypuszczam go delikatnie z moich suchych, zaciśniętych ust.

- Więc, miałem wczoraj niezłą zabawę. - Clyde uśmiecha się fałszywie. - Policja wywracająca całe moje mieszkanie do góry nogami w poszukiwaniu dragów była wprost zachwycająca.
- Wybacz. - szepczę, kręcąc do siebie lekko głową. - Wciągnąłem cię w niezłe gówno.
- Prawie wciągnąłeś mnie w niezłe gówno. - poprawia. - Nic nie znaleźli.
- Wszystko wypaliłeś?
- Wszystko sprzedałem. - burczy.
- Ja pierdolę. - delikatnie drapię czoło tą samą ręką, w której trzymam papierosa. - Nie wiedziałem, że robiłeś to gówno. To niebezpieczne, człowieku.
- To tylko marihuana. Jedynymi ludźmi, którym to sprzedałem są... Zayn albo Louis. I emo w szkole.
- Twój ojciec jest bogaty, po co ci dodatkowe pieniądze? - pytam z ciekawości, moje brwi unoszą się, kiedy zaciągam się po raz kolejny.
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- No.
Smutno opuszcza głowę do tyłu. - Mój kot ma problemy z nerkami i potrzebuję siedem pieprzonym tysiaków na operację, ale mój ojciec chce, żeby zdechł. Jakby, nie- to jest mój kot.
Śmieję się cicho do samego siebie, ale szybko tego żałuję, kiedy zauważam, jak gniewnie na mnie patrzy. - Stary, twój kot jest cholernie brzydki.
- Nie gadaj gówien o moim kocie. On tylko tak wygląda, bo ma wyjątkową niedowagę.
- Handlujesz marihuaną dla swojego pieprzonego kota. Po prostu daj mu zdechnąć, stary-
- Brzmisz jak mój ojciec. - wzdycha. - Nie mogę tak po prostu pozwolić Owocowej Oponce* umrzeć.
- Jak to ta Disney'owska szmata powiedziała, bracie, - zapewniam. - Podwój mu odejść**.
- Nie masz pojęcia, czym jest miłość. - wzdycha ze złością. - Kup sobie zwierzątko, to się dowiesz.
- Kurwa. - mówię w objawieniu. - Jesteś jak Harley, ale z jej rybami. Ona napierdala do swoich ryb, jest stuknięta.
- Te ryby prawdopodobnie rozumieją ją bardziej, niż ty. - utrzymuje Clyde i jakoś zatyka mnie to.

Dlaczego te słowa tak na mnie wpłynęły?

Harley's POV

Harry wraca dzisiaj do domu. Był w szpitalu tylko od ponad tygodnia i nalegał, żeby go opuścić. Poinstruowali go, że nie może nigdzie wychodzić, co oznacza, że nie będzie mógł być nigdzie w pobliżu Stephanie.

Został uwięziony w domu ze mną.

Od kiedy Harry i ja nie jesteśmy ze sobą seksualnie związani. Nie jestem zainteresowana tą przyjaźnią jedynie dlatego, że jest irytującym, paskudnym wrakiem człowieka. Więc, nie jesteśmy w ogóle niczym związani. Od teraz jesteśmy po prostu współlokatorami.

Moi rodzice są aktualnie w drodze powrotnej z Harry'm, a ja po prostu siedzę i oglądam telewizję. Może Stephanie będzie go odwiedzać, może odwiedzała go już w szpitalu. Nie mam pojęcia, dlaczego jestem teraz tym taka zainteresowana. Szczególnie, że Harry jest wobec mnie bardzo oziębły.

Jak powiedział wcześniej: nie jest zainteresowany, jest po prostu ciekawy.

Kiedy moi rodzice wracają, pomagają Harry'emu wnosić jego torby do środka i stawiają je w salonie. Mogę usłyszeć głęboki głos Harry'ego, zapewniający ich, że nie potrzebuje pomocy, ale powinien wiedzieć jacy moi rodzice teraz będą. Oni nawet zaniosą je dla niego na górę.

Staję ze słabo splecionymi rękami na piersi, kiedy Harry bez słowa wchodzi do salonu, jego oczy łagodnieją na mój widok. Ma na sobie czarne jeansy i białą koszulkę, a jego włosy są zaczesane do tyłu przez jego rękę. Wciąż jest bardzo blady i delikatny.

- Harley. - potwierdza otwarcie, ale wiem, że nie było jego zamiarem, aby zabrzmiało to tak chłodno. Celowo robi krok w moją stronę, jego usta rozdzielają się i walczy, aby znaleźć coś, co mógłby powiedzieć. - Ja...

Lekko rozszerzam oczy.

- Ignorowałaś mnie od prawie tygodnia. - jego palce unoszą się, aby przebiec przez moje włosy, ale robię krok w tył. - Dlaczego?
Tylko wzruszam ramionami i patrzę w podłogę. - Nie chciałam z tobą rozmawiać.
- Nadal jesteś na mnie zła? - mówi.
- Nie jestem zła. - bronię się. - Po prostu czuję, że bez relacji seksualnych jesteśmy dla siebie nikim. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi.
- Ty sama tak zadecydowałaś. - odzywa się stanowczo.
Kręcę głową. - Sam to powiedziałeś, kiedy to raz pierwszy robiliśmy... te rzeczy. Powiedziałeś mi, że nie chcesz się przyjaźnić.
- Tak powiedziałem. - wyszeptuje. - Ale wciąż, nie zadzwoniłaś do mnie, ani nawet nie napisałaś. Dlaczego milczałaś?
Jest na to tylko jedna odpowiedź. - Nie miałam nic do powiedzenia.
Tylko kiwa i delikatnie przygryza dolną wargę. - Chciałbym, abyś miała.
- Cóż, co chciałbyś, abym powiedziała? - ciekawsko rozszerzam oczy zanim jego nadąsana mina zmienia się w zmarszczenie brwi.
- Że chcesz dać mi kolejną szansę, abyśmy mogli znowu wrócić do normalności-
- Oh, rany. - sfrustrowana przebiegam dłonią przez włosy. - To nie tylko przez tą dziewczynę, ale też przez wszystko inne. Jesteś dokładnym przeciwieństwem tego, czym jest bycie dobrym człowiekiem. Pijesz, palisz, bijesz się, bierzesz... rzeczy, nielegalne rzeczy. Kłótnia siedem dni temu sprawiła, że chciałam skończyć ze wszystkim, co mieliśmy nawet długo przed tym, jak zadzwoniła Stephanie. Jesteś złą osobą, wszystko w tobie jest bezbożne.
Sztywnieje, ale nie dostrzegam w nim żadnej złości wobec mnie, jedynie smutek. - Nie zmienię się w ciągu jednej noc.
- Więc zwróć się o pomoc, na miłość boską, zwróć się o pomoc! Nie rób tego nawet dla mnie, zrób to dla siebie! - przyciskam dłonie do jego klatki piersiowej, kiedy ten próbuje zbliżyć się do mnie, ale kręcę głową.
- Nikt nie chce mi pomóc. Tylko ty chcesz mi pomóc.
- Więc pozwól mi sobie pomóc. Idź ze mną do kościoła, wyznaj swoje grzechy. Nie musisz wierzyć w Boga, musisz tylko uwierzyć w siebie. - zapewniam go łagodnie, ale mimo to z pasją.
Pauzuje. - Chcesz, żebym... poszedł do kościoła z tobą i twoją rodziną?
Natychmiast przytakuję. - W niedzielę o dziewiątej. Tylko raz, po prostu chcę, abyś wiedział jak to jest przebywać w pomieszczeniu pełnym ludzi, którzy mają tak wiele wiary w ciebie, co ty.
Z wahaniem wypuszcza powietrze, jego oczy zaczynają zmykać się zanim mruży je w irytacji. - Dobra, pójdę z tobą do kościoła.
W końcu uśmiecham się. - Będziesz potrzebował koszuli i krawata.
- Będę?
- Możesz pożyczyć jedną od mojego taty, ma ich mnóstwo. Obiecuję, nie pożałujesz tego-
- Dziękuję. - mruczy. - Dzięki, że... we mnie wierzysz.

_________________________________________________________________


Ok, wracam do żywych! Dziękuję za Waszą troskę, jesteście kochane. :* :)


* Fruit Loop to kolorowe płatki śniadaniowe w kształcie oponek. :)
** Let it go - z bajki "Kraina Lodu". :)

20 komentarzy = rozdział 34

sobota, 19 września 2015

Chapter 32.

Moi rodzice w końcu wstają z krzeseł i wypuszczają niejako wykończone westchnienie. - Wracamy do domu. Nasza zmiana skończyła się godzinę temu. Jestem taka zmęczona-
- Chwila. - przerywam, również wstając i wybałuszam na nich oczy. - Idziecie?
- Pracujemy od siódmej, kochanie. - mówi łagodnie mama. - Jest prawie piąta nad ranem.
- Ja zostaję. Chcę tu być, kiedy się obudzi. - odpowiadam słabo z nadzieją, że pozwolą mi na to. Mama wywraca oczami i znowu wzdycha, ale pomimo tego wzrusza ramionami.
- Nie jesteś zmęczona?
- Nie. - wyszeptuję.
Utrzymuję głowę nisko, podczas, gdy oni ostrożnie patrzą na siebie, do momentu, kiedy jedno z nich w końcu decyduje się przemówić. - Trzymają go na oddziale piątym, jeśli chcesz pójść go zobaczyć. Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz potrzebowała podwózki do domu.

Chcę im podziękować, ale zamiast tego krótko kiwam i pospiesznie biegnę do windy. Dostaję się na oddział piąty tak szybko, jak mogę, następnie przechodzę przez rozszalały korytarz, gdzie pielęgniarki i lekarze ucinają między sobą pogawędki. Nerwowo podchodzę do jednej z nich i delikatnie kaszlę.

- Przepraszam. - odzywam się kulturalnie. - Czy wie pani, gdzie jest Harry Styles, proszę?
Pielęgniarka o rudych, mocno kręconych włosach związanych gumką, pokazuje mi, abym podeszła do jej biurka. Sprawdza komputer i mruczy pod nosem. - Kim pani dla niego jest?
- On jest moim bratem. - kłamię.
- Oh, przykro mi. - uśmiecha się ze współczuciem. - Jest tam, śpi.

Dziękuję jej przelotnie i natychmiast maszeruję do samotnego pokoju, jest w nim dość mrocznie z ciemno niebieskim światełkiem. Tuż przede mną widzę łóżko Harry'ego i zdenerwowana biorę wdech, zanim zajmuję miejsce obok niego. Jest blady, znacznie bledszy, niż zwykle. Ma ciemne cienie pod zamkniętymi oczami, jasno różowe usta są okryte już inną maską tlenową. Jego długie włosy wyglądają na wilgotne, gdy spowijają jego poduszkę, którą postanawiam delikatnie dla niego poprawić.

Jest ciepły, mogę to poczuć po jego dłoni. Splatam nasze palce razem, pomijając jego palec wskazujący, ponieważ ma na nim przyłączony czujnik tlenu. Jego skóra jest gładka, delikatna i po prostu... niemal elektryzująca. Siedzę tu... godzinami. Pielęgniarki przychodzą czasem na badania kontrolne, ale ja wciąż podczas trwania tego wszystkiego, trzymam jego dłoń. Chcę po prostu, aby zostawiły go samego, tylko ja i on.

Prawie zasypiam, gdy moja głowa spoczywa lekko u boku jego łóżka. Jakoś przez to, co się wydarzyło nie mogę utrzymać siebie w stanie świadomości. Chcę tu być... Po prostu chcę... widzieć go. Ale to takie trudne pozostać czujną. Zasypiam. Muszą mijać godziny, jednak pozwalam sobie odpocząć z moją dłonią wciąż trzymającą jego.

Słabo otwieram oczy na dźwięk marudnego, głębokiego głosu. - Harley.
Skołowana unoszę głowę i ziewam. - Hm?
Nie śpi, wpatruje się we mnie niezorientowany ze swoimi uroczymi zmarszczonymi brwiami. - Dlaczego jesteś pokryta krwią?
W końcu budzę się całkowicie, biorę głęboki wdech i nerwowo wzruszam ramionami. - Jest twoja.
Patrzy bez celu na nasze splecione dłonie przed otworzeniem ust. - Mogę... Mogę moją dłoń z powrotem?
- W-wybacz. - bełkoczę i natychmiast rozłączam je.
- Co mi się stało? - lekko sapie z bólu, usiłując przesunąć się, jego palce śledzą jego szpitalne ubranie i pościel.
- Wziąłeś kwas i... to było cholernie przerażające.
Natychmiast podciąga swoje ciuchy do góry, odsłaniając brzuch, jakby dokładnie wiedział, co tam powinno być. Fuka zmęczony i czubkiem kciuka delikatnie dotyka swojej zszytej rany przed lekkim skrzywieniem się z bólu. - Cholera.
- No... Cholera. - żartobliwie dogryzam.
- Twoi rodzice wiedzą?
- Co? - unoszę brwi.
Cmoka do siebie i słabym gestem ręki zdejmuje maskę. - Twoi rodzice wiedzą?
- To oni byli tymi, którzy cię tutaj przywieźli. - wyszeptuję, na co jego szczęka lekko opada. - Będziesz musiał ich przekonać, żeby pozwolili ci zostać w domu, bo... po prostu nie wiedzą, co mają z tobą zrobić.
- To proste. - odpowiada. - Powiem mi, że byłem nawalony.
Milknę na kilka sekund, moje gardło zaczyna boleć na powiedzenie prawdy... jednak pozostaję cicho. - Okej.
- Co ci jest?
- Nic. - odpowiadam. Ze mną wszystko jest w porządku, to z nim jest coś nie tak.
- Jest coś, czego mi nie mówisz-
- Teoretycznie. - przerywam. - Powiedzmy, że potrzebujesz pomocy, a powiedzenie moim rodzicom prawdy jest lepsze od kłamstwa. B-bo będziesz musiał porozmawiać z psychologiem i-
- Nie chcę tego robić. - warczy.
- A co jeśli znowu weźmiesz kwas i wydarzy się to samo? - panikuję, błagalnie wpatrując się w niego.
- Nie... Nie stanie.
W zamyśleniu opuszczam wzrok na wiele, wiele blizn na jego brzuchu. - Ile miałeś okazji do wzięcia tego?
Nie odpowiada od razu, widać, że jest pogrążony w myślach. - Pięć.
- Ile razy wziąłeś kwas?
- Zbyt wiele, żeby zliczyć. - wzrusza ramionami zażenowany.
Waham się w wewnętrznych rozmyśleniach. - Okej... A ile razy wziąłeś go od kiedy twoja rodzina cię zostawiła?
Patrzy na mnie ukradkiem, jak gdybym już znała odpowiedź. - Pięć.
- Potrzebujesz pomocy.
Znowu ostrożnie zakłada maskę na usta i kładzie głowę na poduszce. - Nie chcę tego.
- Umarłeś w karetce w drodze do szpitala, byłeś nieobecny przez prawie cztery minuty, ale wróciłeś do mnie. Gdyby nie Bóg, byłbyś martwy. - ledwo mówię. Przyciągam swoje krzesło bliżej niego i świadomie staram się jak mogę sprawić, aby zmienił zdanie, ale mogę dostrzec to w jego oczach. Wiem, że jego to bawi.
- Dobrze, Harley.
- Nie. - mówię bezgłośnie. - Nie myśl tak. Dałam ci błogosławieństwo i Bóg cię przywrócił. Położyłam moją dłoń tutaj. - kładę ją na jego czole. - A drugą tutaj. - przenoszę lewą dłoń na jego brzuch. - I opuściłam głowę i po prostu modliłam się.
Zabieram ręce, kiedy on znowu zdejmuje maskę z twarzy. - Bóg mnie nie przywrócił, ty to zrobiłaś. To był twój dotyk.
Krzyżuję ręce w wyparciu. - To nie jest prawda.
- Jest. - przekonuje. - Nie wyobrażasz sobie, jak dotyk czyjeś skóry może sprawić, że zaczynasz czuć, że naprawdę żyjesz.
Skołowana lekko przekrzywiam głowę i wydymam wargi. - Nie, nie rozumiem.

Oblizuje dolną wargę przed delikatnym przygryzieniem jej, jego dłonie powoli przysuwają się do mojej twarzy. Bierze w dłonie moje czerwone policzki i delikatnie pieści moją skórę, koniuszkami palców muska moje wargi i szczękę, a potem łagodnie przebiega nimi przez moje rozczochrane włosy. Zamykam oczy na uczucie najbardziej zmysłowego, surrealistycznego doznania ogarniającego moją skórę- a potem jego dłonie wracają do trzymania mojej szczęki.

- Czyż nie jest to uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłaś?
Przełykam i powoli przytakuję w jego uścisku, a wtedy odsuwa się. - Bóg nie jest prawdziwy, Harley.

Nie mam zamiaru dłużej kłócić się na ten temat. To wyczerpujące dla nas obojga, a już wystarczająco jesteśmy wykończeni tym, co się stało. Ale to dla mnie takie denerwujące, kiedy prawdziwe dowody ma przed oczami, a on i tak wybiera nie wierzyć w nie.

- Kiedy umarłeś, trafiłeś gdzieś? - pytam.
- Co?
- Zwizualizowałeś sobie jakiekolwiek życie po śmierci, kiedy odszedłeś?
Waha się, a potem kręci głową i ucieka wzrokiem. - Nie.
- Myślę, że Bóg przywrócił cię z powrotem, ponieważ wie, że możesz stać się lepszym człowiekiem. - dodaję mu otuchy słabym uśmiechem. Jego głowa odchyla się do tyłu wraz ze zmęczonym jęknięciem, a potem wzrusza ramionami.
- Gdybym mógł teraz wstać to... zakleiłbym ci gębę. - dokucza mi zmęczonym głosem, jednak uśmiecham się lekko.
- Nie zrobiłbyś tego.
- Skąd możesz to wiedzieć? - mruczy pod nosem.
- Bo cię znam i wiem, że nigdy nie powstrzymałbyś mnie od gadania. Wiem, że potajemnie to lubisz.
Milknie. - Chyba masz rację.
- Boli cię?
- Boli, kiedy się ruszam. - krzywi się.
- Chcesz usiąść? - wyszeptuję, łapiąc za pilot przyłączony do wzmocnienia bocznego jego łóżka.
- Poproszę. - odszeptuje.
Uśmiecham się, kiedy naciskam guzik sprawiający, że łóżko pochyla się do przodu, pozwalając mu usiąść, podczas gdy on patrzy na mnie. - Wyglądasz śmiesznie.
Rozszerza nozdrza i ponownie zakłada maskę na twarz, ignorując mnie. - Harry.

Odpowiada jęknięciem.

- Cieszę się, że nie umarłeś.

Słabo pokazuje mi kciuk do góry i zamyka oczy.

Cichy chichot wydostaje się z moich ust. - Jesteś zmęczony?
Kręci głową. - Myślę.
- O czym?
- Nie wiem, czy mam ci dziękować za uratowanie mi życia, czy cię znienawidzić. - posyła mi uśmieszek i sarkastyczne spojrzenie.
- Powinieneś mi podziękować, bo to było obrzydliwe.
- Było?
- Musiałam wyjąć ci stłuczone szkło z brzucha. - prawie wymiotuję. - Włożyłam palce wewnątrz ciebie.
- Więc jest nas dwoje. - śmieje się łagodnie, jego oddech sprawia, że maska, którą ma na ustach paruje. I wtedy zastyga i skomle z wywołanego bólu.
- Nie poruszaj tego tematu. - wyszeptuję.
- Dlaczego nie?
- Bo my już z tym skończyliśmy, pamiętasz? - ciasno splatam ręce na piersi.
- My, co?
- Nie udawaj głupiego. Byłeś z jakąś dziewczyną o imieniu Stephanie. - nie miałam zamiaru spowodować, aby nasza rozmowa stała się taka przygnębiająca, ale nic na to nie poradzę.
Jęczy ze złości. - Przyrzekam, ona jest nikim.
- Więc kim ona jest?
- Boże, nawet nie wiem. Jest tak wiele-
- Co? - spinam się.
- Jest tak wiele... rzeczy, które dzieją się teraz w mojej głowie. - kłamie, wiem, że nie mówi prawdy.
- Miałeś powiedzieć 'dziewczyn'-
- Nie miałem.
- Cokolwiek mieliśmy, albo... robiliśmy; to koniec. Nawet jeśli nie jesteśmy razem, albo w związku, nadal nie zamierzam pozwolić ci traktować mnie, jak jedną z wielu dziewczyn, które masz. - żałośnie przygryzam dolną wargę i jak na ironię uśmiecham się, aby nie okazać słabości.
- Nigdy nie okazałbym ci braku szacunku-
- Zrobiłeś to, kiedy nie dotrzymałeś swojej obietnicy. Kiedy mówiłeś mi, że jestem jedyną dziewczyną. Wiesz, wybaczyłam ci to, co zrobiłeś. Ale to nie oznacza, że chcę wrócić do normalności. Chcę być twoim przyjacielem i to smutne, że ty nawet nie chcesz być moim, ale... kurwa, nie wiem. - nabieram powietrza w płuca i głupio spuszczam wzrok na moje stopy. Pociągam nosem, marszczę brwi i powoli zaczynam kiwać się na krześle.
- Może któregoś dnia, może nawet wkrótce, dowiesz się kim jest Stephanie, albo czym jest, a nawet po co jest. - przełyka, ale nie odpowiadam.
I jakby na sygnał, zdziwiona pielęgniarka wchodzi do jego pokoju z przerażonym uśmiechem. - Oh, obudziłeś się.
Wstaję z krzesła i wycofuję się słabo. - Lepiej już pójdę. Przyniosę jakieś, uh, jakieś ubrania czy coś. Zobaczymy się później, więc, wracaj szybko do zdrowia, dobrze?

Szybko wychodzę ze splecionymi rękami i opuszczoną głową. Zjeżdżam windą na parter i przechadzam się po dworze w zimnym wietrze. Dzwonię po tatę, żeby mnie odebrał i mam nadzieję, że będę w stanie zasnąć po raz drugi.

___________________________________________________________


Rozdział bardzo słaby [pod względem tłumaczenia], jestem chora i ciężko mi się skupić na czymkolwiek na dłużej, niż 10 minut, lol. 
Przepraszam, mam nadzieję, że mimo tego wszystko jest w miarę jasne i zrozumiałe. :) xx


20 komentarzy = 33 rozdział. :o

poniedziałek, 14 września 2015

Chapter 31.

Muzyka do całego rozdziału, warto cały czas mieć ją puszczoną w tle w trakcie czytania.


Potykam się w drodze do karetki, moje kolana mocno ścierają się z twardym betonem w efekcie czego cicho jęczę z bólu. Sama zbieram się i podnoszę po czym desperacko biegnę do Harry'ego po tym, jak został zabrany pod opiekę mojego ojca.

- On nie żyje. - szepczę do samej siebie, moje suche wargi zostają zmoczone pojedynczą łzą.

Siedzę przy nim nieruchomo, kiedy mój tata szarpie za drzwi karetki, żeby je zamknąć i w końcu odjeżdżamy. Wpatruję się ze zmartwieniem w jego martwe ciało, leżące jak biała lilia na wodzie.

- On nie żyje. - powtarzam znacznie bardziej przesadnie głębokim tonem.

Tata przebiega swoją dłonią przez jego włosy, patrząc wielkimi oczami na ciało Harry'ego. Wzdycha, przełyka ślinę i zakłada mu maskę tlenową. Marszczę brwi i rozszerzam nozdrza, patrząc zrozpaczona na tatę.

- Dlaczego zakładasz mu maskę tlenową? On nie oddycha, nie będzie. - wyszeptuję słabo.
- Nie trać nadziei. - upomina i natychmiast przytrzymuje maskę, jednak ani jeden wydech nie powoduje, że jej wnętrze zaczyna parować. Jego wargi są otwarte, ale nie daje żadnych oznak życia.

- Ile krwi stracił? - pyta.
- Zbyt wiele. - mówię ledwo, mój głos jest cichy.

Gorączkowo ze wszystkich swoich sił próbuje przywrócić oddech Harry'emu, przez większość czasu muszę patrzeć w inną stronę i zamykać oczy, ponieważ jestem tak cholernie przerażona i słaba, by z nimi zostać. Otwieram je z nadzieją zobaczenia jakiegokolwiek znaku oddechu w tej głupiej masce- ale on wciąż jest martwy.

Mój tata siada beznadziejnie, jego oddech drży. - On nie żyje, Harley.
I jak na ironię teraz to ja staję w jego obronie. Rozpaczliwie kręcę głową i pochylam się w przód, aby sprawdzić mu oddech. - Nie...
Kładę dłonie na jego klatce piersiowej i mocno nim potrząsam. - Nie, nie, nie.
- Harley, przestań-
- To niesprawiedliwe. - krzyczę słabo przez płacz, sztywno klękając na zimną podłogę. - O-on był moim przyjacielem.

Moje życie wali się na moich oczach. Strata kogoś, o kim myślało się tak czule tworzy teraz okropny ból w mojej klatce piersiowej i nie potrafię nic z tym zrobić. To jak trzymać swój ulubiony balon przez cały dzień, a potem ktoś przychodzi i odcina sznurek, który trzymał nas razem.

Tata delikatne podnosi mnie z podłogi i ostrożnie sadza z powrotem na krześle. - Jest teraz z Bogiem, Harley.
- Jak Bóg może być prawdziwy, skoro tak nas rani? - pytam na próżno, podświadomie znając odpowiedź. Otrzymuję ją tak szybko, jak spoglądam mojemu ojcu prosto w oczy.

- Przestań-
- Wszechwiedzący, miłosierny Bóg. - drwię po cichu z tęsknotą wpatrując się w ciało naprzeciw mnie. - Czuję się taka kochana.
Jego dłonie ściskają moje ramiona i kuca, schodząc do mojego poziomu. - Bóg mu tego nie zrobił, on zrobił to sobie sam. Teraz, bądź silna i pomóż mi dać mu błogosławieństwo.

Ma rację. Byłam głupia i bezmyślna, jestem tak zła na siebie, że pozwoliłam, aby to stało, że obwiniałam Boga. Nie mogę nigdy więcej na to pozwolić. Tata wyciąga krzyż z kieszeni swojej koszuli i całuje go przelotnie przed położeniem go na klatce Harry'ego. Kładzie dłoń na jego czole i zamyka mu oczy. - Ojcze, pobłogosław tą osobę. Zbaw go od złego i weź go za rękę i poprowadź na tamten świat-
Bez przerwy kręcę głową i trącam nosem jego zimny, zakrwawiony brzuch. - Nie, nie zabieraj go. Proszę, pozwól mu zostać. Proszę.
- On odszedł, Harley-

Ze złością odpycham dłoń mojego ojca od czoła Harry'ego i zastępuję swoją. Szarpię za swój krzyż na szyi tak mocno, że łańcuszek zrywa się, więc mogę go przycisnąć do skóry Harry'ego; w miejscu, w którym kładę swoją dłoń.

- Ojcze, pobłogosław tą osobę. Zostaw go z nami i napełń go dobrem. Daj mu dobre życie, oddaj go nam. Proszę... T-tylko nie zabieraj go, jeszcze nie. W imię Jezusa Chrystusa, Amen. - łkam przy jego skórze i utrzymuję usta przy jego brzuchu.
Długo utrzymuję głowę w tej pozycji, tak cholernie długo. Moje oczy pozostają zamknięte, wciąż czekając na jego przebudzenie, jednak wszyscy milczymy. - On nie wróci-
- Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje. - pociągam nosem i mrużę oczy, aby powstrzymać łzy, jednak jedna spływa i wchłania się w jego skórę. - Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja. Jako w niebie, tak i na ziemi-
- Odpuść-
- Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze winy, - mówię i całuję jego skórę po raz ostatni. - jako i my odpuszczamy naszym winowajcom-

Nagle, ciało Harry'ego napina się. Niezrozumiale unoszę głowę i wpatruję się bezradnie w niego, jego plecy wyginają się lekko w łuk, a gardło unosi się, zanim gwałtownie wypuszcza powietrze przy mocnym kaszlu. Uśmiecham się szeroko, podczas, gdy mój tata pędzi do niego, przykłada maskę tlenową i nakłania, aby mógł zażyć więcej powietrza.

Łapię dłoń Harry'ego, moje serce szaleje, bije tak brutalnie, nie mogłabym uśmiechać się jeszcze szerzej. - I nie wódź nas na pokuszenie. Ale nas zbaw od złego-
Z entuzjazmem ściskam jego dłoń. - Bo Twoje jest królestwo, potęga i chwała na wieki wieków, Amen.

I jakby na jakiś znak, dojeżdżamy do szpitala. Mężczyzna i tata biegną z nim do środka i zanoszą prosto na ostry dyżur. Potykam się co najmniej dwa razy podczas biegu za nimi, ale jestem bardzo szczęśliwa, że podnoszę się tak szybko, jak upadam na ziemię.

Powiedziano mi, abym siedziała w poczekalni, do momentu, w którym w końcu dostanę pozwolenie, aby się z nim zobaczyć. Siedzę tu niecierpliwie, jestem tak niecierpliwa, że bezsensownie zaczynam chodzić w tę i z powrotem po korytarzu. Mijają godziny, dosłownie godziny. Wiele ludzi pyta mnie, czy wszystko w porządku i muszę im wyjaśniać, że ta krew na moich rękach i ubraniach nie jest moja, wielokrotnie.

Ja tylko chcę, aby wszystko było z nim dobrze.

Siadam z powrotem na krześle w poczekalni, opuszczam głowę i wbijam paznokcie w moje przedramiona, które ukrywam pod kurtką, więc nikt nie zauważy. Nie mrugam przez dwie minuty, dopóki nie zauważam rodziców idących w moją stronę.

- Lepiej, żebyś się nie drapała. - mama uderza moje ręce, więc wkładam je z powrotem w rękawy, jak normalny człowiek.
- Nie drapię. - bronię się, podnosząc na nich wzrok. - Nic mu nie jest?
Ku mojej uldze, powoli kiwa. - Śpi, już z nim dobrze.
Przygryzam wargę, aby ukryć swój uśmiech. - Umarł na moich oczach-
- Hej, hej. - mama zapewnia, siadając wygodnie obok mnie. - Twoja modlitwa przywróciła go. To cud, Bóg dał nam dar w postaci cudu.
- Przepraszam, że próbowałem cię powstrzymać, Harley. Ja po prostu... nigdy wcześniej nie widziałem, żeby wydarzyło się coś takiego. On był martwy, to znaczy- on dosłownie był nieobecny przez bardzo długi czas-
- W porządku, tato. - uspokajam go. - Chyba pokładałam w nim po prostu dużo więcej wiary, niż ty.
Tata siada po mojej drugiej stronie, więc teraz oboje siedzą obok mnie i wiem, że mają zamiar zapytać mnie o coś, na co z pewnością nie chcę odpowiadać. - Dlaczego on to sobie zrobił?
- Ja-ja nie wiem-
- Mówiłaś, że coś wziął, Harley, co to było? - mama odzywa się spokojnie, jej dobre oczy spotykają się z moimi.
Nie mogę wpędzić go w kłopoty, ale nie ma od tego ucieczki. - Nie mogę sobie przypomnieć, co wziął.
Wydaje zirytowane westchnięcie, kiedy kręci głową do samej siebie w rozczarowaniu. - Nie mogę uwierzyć, że był na tyle głupi, aby zrobić coś takiego. Spodziewałam się po nim czegoś znacznie lepszego.
- Stracił rodzinę sześć miesięcy temu. - próbuję wywołać u niej poczucie empatii, ale jest zbyt twarda, żeby się złamać. - Nie ma nikogo.
- Miał nas. - odpowiada oschle.
Moja szczęka lekko opada. - Miał?
- Tak, j-ja nie wiem.
Moje serce staje, gdy słabo przełykam ślinę. - Nie odsyłajcie go z powrotem do opieki zastępczej.
- Jest za stary na opiekę zastępczą Harley. Nie przyjmą go z powrotem. Trafi prawdopodobnie do schroniska. - bezradnie wzrusza ramionami.
Marszczę brwi i unoszę je w poszukiwaniu jakiejkolwiek nadziei. - Nie odsyłajcie go.
- Dlaczego jesteś z tego powodu taka smutna? Kochanie, myślałam, że nienawidzisz go od samego początku. - pyta zmartwiona.
Zamykam oczy i biorę głęboki wdech, a potem wydech. - Będę za nim tęsknić, jeśli wróci do Anglii.
- Jest niebezpieczny dla naszej rodziny-
- Nie jest. On po prostu potrzebuje pomocy, potrzebuje wsparcia. Wiem, że tego nie przyznaje, ale potrzebuje tego. Istnieje powód, dla którego taki jest, a odesłanie go w tym momencie jest samolubne. Co zrobiłby Bóg, mamo? - cicho płaczę, czuję ból w sercu na jego widok im częściej o nim myślę.
- Matthew? - mama pyta o jego zdanie.
Tata bezradnie wzrusza ramionami. - Po prostu najpierw usłyszmy jego wersję tej historii.

_______________________________________________


Czy ktoś chociaż przez chwilę naprawdę pomyślał, że umarł? :>

Piosenka + początek rozdziału = ryk i płacz, lol. xd



17 komentarzy = 32 rozdział

niedziela, 6 września 2015

Chapter 30.

* W rozdziale występuje dużo scen przemocy i bardzo mocne momenty, 
więc robi się trochę mrocznie. *

___________________________________________________


Wkładam moje serce do skrzynki i wyrzucam klucz. Nigdy więcej, zamierzam zacząć pogłębiać sens zaufania i współczucia wobec chłopców. Harry jest chorą, pokręconą osobą, która odczuwa przyjemność z mojej samotności. Istnieje tylko jedno słowo opisujące Harry'ego- to Schadenfreude (czerpanie radości z cudzego nieszczęścia).

Jestem pacyfistką. Jestem pacyfistką. Jestem pacyfistką.

Czuję się wykorzystana, ale czy nie powinnam czuć się tak przez cały czas? Harry Styles wykorzystał moje ciało i zostawił mnie nagą i bezbronną. Nie mogę uwierzyć, że mu zaufałam, nie mogę uwierzyć, że nie przejrzałam jego kłamstw. Dlaczego, u licha, myślałam, że jestem jedyną dziewczyną, której pragnie?

Tak bardzo chciałam go zrozumieć, ale odrzucił mnie. Odrzucał mnie od siebie swoją bezmyślnością, jednak teraz zostałam odrzucona w całości. Ale jestem smutna i szczęśliwa jednocześnie. Jestem smutna przez to, że znowu jesteśmy sobie obcy, jednak teraz z bardziej rozsądnego rozumowania naszej nienawiści. I jestem szczęśliwa, ponieważ już nigdy nie pozwolę mu zbliżyć się do mnie. Czuję się wolna.

Mój płacz ustaje po kilku godzinach, na szczęście. Czuję się bezsilna w moim łóżku, dlatego muszę pomóc samej sobie. To, czego nauczył mnie Harry to to, że muszę przestać być tak zależna od innych, aby zmienić swoje życie. Sama muszę to zmienić. I... Jeśli to oznacza emocjonalne wymazanie go z mojego życia, jestem gotowa sprawić, aby to się stało.

Harry mógł mnie odrzucić, ale ja również odrzucę go od siebie.

Biorę wszystko, co mi kupił. Moja bielizna, moja sukienka, zabawki... Nie chcę ich, nigdy nie chciałam. Wsadzam je niestarannie do czarnego worka i swobodnie maszeruję na zewnątrz, gdzie wyrzucam go do śmieci.

Harry jest już dla mnie nikim.

Oglądam film w moim pokoju, jednak moje myśli są w zupełnie innym miejscu. Uciekłam od rzeczywistości i teraz znajduję się, oglądając film z 1986 pod tytułem 'Autostopowicz'. To mój ulubiony film, kocham przemoc.

Jestem już przy końcówce filmu, kiedy z dołu słyszę frontowe drzwi. Nagle otwierają się, sprawiając, że drżę ze strachu na dźwięk kroków, idących z trudem na górę. Maszerują w kierunku mojego pokoju, więc zarzucam koc na swoje ciało i zamykam oczy.

Moje drzwi otwierają się, a ja milknę, starając się panować nad swoim oddechem, podczas, gdy oddech Harry'ego jest mocno zniekształcony. - H-Harley.

Nie odpowiadam.

Biegnie w moim kierunku i klęka na moim łóżku, gdzie bez ustanku mnie szuka. - Harley, obudź się.
Szybko ściąga ze mnie koc, jego drżące dłonie potrząsają za moje wątłe ramiona. - Harley, proszę!
Wściekła siadam i odpycham jego ciało od mojego. - Wynocha!
Moje oczy rozszerzają się z niepokoju na widok jego rozhisteryzowanego stanu. Jego źrenice są rozszerzone, a blada szczęka drży, kiedy brutalnie zaciska pięści na swoich włosach. - Musisz mi pomóc-
- Odejdź. - instruuję, ale on z frustracją zagryza dolną wargę tak mocno, że zaczyna krwawić. Wyciera krew, spływającą jak krople deszczu i wierci się pełen obaw.
- Proszę. - płacze i zaciska moje ubranie w pięści, gdy ja staram się najmocniej jak potrafię, odepchnąć go. - Proszę!
- Idź spać.
- Oni mnie ścigają. - jego głowa opada w jego drżące dłonie. - Zjadają mnie od środka.
Moje serce zatrzymuje się na jego złowieszcze wyznanie. - Harry?
Słabo podnosi się i idzie na klęczkach do przodu przed ogłuszającym pełnym, bólu i cierpienia wrzaśnięciem. Jego zimne, niewinne dłonie dziko szarpią jego czarną koszulę tak mocno, że zdzierają ją z jego bladego ciała. - Pomóż mi!
Wyciąga mocno naostrzony scyzoryk i szaleńczo wkłada go do moich dłoni.  - Harley, wytnij ich ze mnie- proszę, ufam ci-
- Oh mój- - tracę oddech, kiedy wpatruję się w głębokie, białe blizny na jego brzuchu, a potem patrzę na nóż.
- Twoje blizny. - szepczę w końcu to rozumiejąc.
- Zabiją mnie, jeśli mnie nie rozetniesz. - dyszy między wrzaskami.

Upuszczam nóż na podłogę, bezsensownie stając na nogi, wiem, że muszę podjąć działanie. Łapię za jego dłoń i szybko wyprowadzam go z mojego pokoju, do jego. Wpycham go do środka i pozwalam mu tam zostać, po czym szybko przekręcam gałkę od drzwi, podczas, gdy on patrzy na mnie zmieszany. Ciągnę za klamkę w drzwiach i natychmiast zamykam je za sobą; wychodzę, zostawiając go tam samego.

Tak, jak się spodziewałam, zaczyna brutalnie walić w drewno. - Nie, nie, nie! Nie zostawiaj mnie!
Opieram się plecami o drzwi i bez tchu opuszczam na podłogę. Odskakuję, kiedy uderza o nie ponownie. - Nie rób mi tego. - płacze w porażce.
- To nie jest prawda. - zapewniam spokojnie. - Zostaniesz tam, dopóki się nie obudzisz.
- Obudzę z czego? - krzyczy. - Z tego pokręconego wytworu mojej wyobraźni, któremu nigdy nie mogę uciec?
- Tak, to jest dokładnie to, z czego musisz się obudzić!
- To nie jest moja wyobraźnia! - stęka i kopie w drewniany panel. - Umrę tutaj!
- Dlaczego musiałeś brać kwas? - odwrzaskuję wkurzona. - Co jest takiego w twoim życiu, że musisz uciekać?
- Muszę w tej chwili uciec. - żąda i kopie w drzwi po raz ostatni.

Ich dolna część roztrzaskuje się, a jego stopa wypada. Krzyczę i przestraszona odskakuję, gdy ten tworzy ogromną dziurę w drzwiach, na tyle dużą, aby wyciągnąć przez nią rękę.

Jednak wtedy poddaje się. Ze złości musiał coś wykopać, bo coś nawaliło. - Jestem taki popierdolony, Harley.

Słyszę, jak obniża się w dół na podłogę, więc z ciekawości odchylam się do tyłu i opieram o drzwi. Milczy. Ale nagle jego ręka przechodzi przez dziurę w drzwiach, którą wykopał, jego twarda dłoń unosi się nieznacznie.

- Przepraszam. - wyszeptuje, jego dłoń naciska na moje kolano, którego przytrzymuje się dla wsparcia. Głęboko wciągam powietrze zanim niepewnie i bardzo powoli unoszę swoją dłoń i kładę na jego.
- Po prostu zostań tam. - zapewniam. - Wszystko jest w porządku.

Nie odpowiada, jedynie pociąga nosem.

- Boję się. - krztusi się.
- Dlaczego? - pytam spokojnie, ale nie słyszę odpowiedzi.
Jego dłoń nagle traci siłę, ześlizguje się z mojego kolana i zawisa bezwładnie w zniszczonych drzwiach. - Harry?

Wstaję i powoli zaglądam przez drzwi, powodując przy tym lekkie skrzypnięcie i serce podchodzi mi do gardła. Tracę oddech, kiedy w pełni otwieram drzwi, gdzie leży nieprzytomny Harry z kawałkiem stłuczonego lustra w dłoni, który ocieka krwią.

Milczę, gdy klękam przy nim, jak na ironię spokojna i silna, patrząc na krew cieknącą z jego brzucha, gdzie dźgnął samego siebie. - O mój Boże. Coś ty narobił?

Jęczy do siebie, kiedy próbuję go podnieść, dając mi do zrozumienia, że nadal jest coś, co wprawia go w agonię. Przełykam ślinę ze strachu, kiedy patrzę na jego ranę i zauważam ostry kawałek lustra, wciąż w nim tkwiący. Wstrzymuję oddech i zamykam oczy po czym zdecydowanie wkładam swój palec wskazujący i kciuk w tępe cięcie i ostrożnie wyciągam z niego resztę lustra.

Ale to tylko sprawia, że zaczyna krwawić jeszcze bardziej.

- Zostań ze mną, nie zostawiaj mnie. Zaraz wrócę.

Biegnę do łazienki i szarpię za drzwiczki od szafki, po czym szybkim ruchem ręki chwytam apteczkę pierwszej pomocy i pędzę z potworem do pozbawionego życia ciała Harry'ego. Dzwonię po karetkę, a potem drżącymi rękami biorę garść chusteczek i przykładam do jego rany, przyciskając je, dopóki nie zaczyna krwawić co raz mniej. Muszę to zrobić szybko, dopóki jest przytomny.

Patrzy na mnie słabo, kiedy wyciągam małą buteleczkę alkoholu i stawiam ją obok niego. Ciekawy rozszerza nozdrza, nie mając siły, aby mnie nawet zapytać, co to jest. - Będzie piekło.

Chcę mieć to szybko za sobą, więc bez wahania oblewam jego ranę. Napina się i usiłuje wstać, ale pcham go z powrotem na podłogę, podczas, gdy ten wrzeszczy i wije się w agonii. Moje splamione krwią ręce robią się jeszcze bardziej zakrwawione, gdy zdeterminowana bezpiecznie zszywam jego głęboką ranę. Ale robi się nieprzytomny.

- Zostań ze mną. - płaczę. Biorę w dłonie jego mocno zarysowaną szczękę, ale ona bezwładnie wysuwa się z mojego uścisku.
- Nie umieraj. - drżę z płaczu, jego oczy zaczynają powoli zamykać się.

Zanim mogę w ogóle trochę pomyśleć, co powiedzieć, dwóch sanitariuszy niespodziewanie wbiega do pokoju i wyrywają go z mojego uścisku. To moi rodzice.

- Mamo, tato. - płaczę, podczas, gdy oni unoszą go z całej siły. - Ja-ja próbowałam go uratować-
- Harley, co on na litość boską zrobił? - tata mocno go związuje, aby przenieść go na dół.
- Wziął coś! To spowodowało, że to zrobił! - krztuszę się przez mdłości i garbię, aby wziąć oddech.
- Wsiadaj do karetki, zostań ze swoim ojcem i postaraj się pomóc. Musimy zabrać go do szpitala, zanim umrze.

_________________________________________________

Nie wiem, czy pamiętacie, ale rodzice Harley są sanitariuszami, więc... no. :)

Kwas, potocznie LSD, jest zły, pamiętajcie!! 


17 komentarzy = rozdział 31. :)

wtorek, 1 września 2015

Chapter 29.

Czuję, jakbym posiadała nad nim władzę. Ostatnie dni były dziwne, ale jednocześnie satysfakcjonujące, kiedy Harry stale spełniał każde moje polecenie.

- Harry, możesz zrobić mi herbatę?
- Pewnie. - mówi szybko, a potem wstaje i pędzi do kuchni.
Siedzę spokojnie na sofie z ukrytym uśmieszkiem, podczas, gdy moja mama niecierpliwie siada obok mojego taty. - Matthew, nasza zmiana zaczyna się za dziesięć minut. Musimy wychodzić.
Marszczy brwi i spogląda na swój zegarek. - Plotkara kończy się za dwie minuty, Karen.

O rany.

- Matthew, możesz obejrzeć powtórkę. Pospiesz się, idziemy. - jęczy nieznacznie i wstaje. Patrzy na mnie niepewnie i unosi palec. - Ty i Harry macie utrzymać to miejsce w czystości. Od rana jestem na nogach i sprzątam.
- W porządku. Pa mamo, pa tato. - mamroczę pod nosem i podstępnie chwytam pilot. Kładę go obok siebie, kiedy słyszę, że Harry kończy robić herbatę i wkrótce wchodzi do pokoju z gorącym kubkiem w lewej dłoni. Stawia go uprzejmie obok mnie i szybko siada z powrotem.
- Dlaczego poszli? - pyta.
- Praca.
- Tak. - prawie wiwatuje i chwyta za pilot od telewizora z brzoskwiniowej sofy. - Czekałem trzy godziny, żeby w końcu obejrzeć co chcę.

Przychodzi mi na myśl pewien pomysł, kiedy to mówi. Z podekscytowaniem przełącza kanały zanim znajduje ten, którego szukał, czym jest dziwaczne Ugotowani. Cicho wpatruję się w jego postać przed lekkim kaszlnięciem, czym przykuwam jego uwagę.

- Chcę obejrzeć inny program. - mruczę, powodując, że sztywnieje.
- P...ewnie. - smutno wydyma wargi i podaje mi pilot. Co u licha? Co jest z nim nie tak?

Mam wrażenie, że jest tak nakręcony własnym pożądaniem seksualnym, że obmyślił plan sprawienia, abym pozwoliła mu zrobić mi to, czego pragnie. Sądzi, że się nie domyślę, ale ja zdecydowanie wiem, o co chodzi. Co więcej, zastanawiam się, czy czasem podświadomie nie ucieleśnia siebie jako mój niewolnik z gniewu na moją ciągłą odmowę jego seksualnym potrzebom- i ta desperacja urosła tak bardzo, że teraz nieświadomie 'wielbi' mnie. Wiem, że ten etap skończy się tak szybko jak pozwolę mu się dotknąć, więc popatrzę, jak cierpi jeszcze przez jakiś czas.

Włączam mój ulubiony program, którym jest Detektyw Murdoch. Harry prawie załamuje się na jego widok, dramatycznie wywraca oczami zanim zmęczony kładzie się na sofie. Jego pięty spoczywają na oparciu skórzanego krzesła, a głowa na moich kolanach.

- Pobaw się moimi włosami. - domaga się.
Ostro wciągam powietrze i krzyżuję ręce na piersi. - Magiczne słowo.
- Teraz.
- Magiczne słowo, kretynie. - prycham.
- Przestań mnie tak nazywać. - kipi ze złości. - Po prostu pobaw się moimi włosami.
- Nie będę bawić się twoimi włosami, dopóki ładnie nie poprosisz. - uśmiecham się niewinnie, co powoduje jego jęknięcie.
- Pobaw się moimi włosami, proszę. - zażenowany szepcze szybko, ale pokornie.

W końcu poddaję się i delikatnie przebiegam palcami przez jego gęste, brązowe włosy. Zamyka oczy i rozluźniony wypuszcza powietrze, w tym samym momencie zaczynam masować mu głowę i nieznacznie pociągam za jego loki.

- Idę na imprezę dziś wieczorem. - mówi otwarcie to, czego nie powinien. Przygryzam dolną wargę razem ze skinieniem głową.
- Gdzie? - pytam słabo.
- Tylko do mieszkania Clyde'a.
Biorę wdech i powoli wypuszczam powietrze, marszcząc brwi. - Uważaj na siebie.
Szybko otwiera oczy i patrzy na mnie podejrzliwie. - Co?
- Uważaj na siebie? - wyszeptuję niepewnie. Co jest w tym takiego niejasnego?
- Dlaczego to powiedziałaś? - pyta, niemal boleśnie. Krzyżuje ręce i unosi głowę, wciąż leżąc na moich kolanach, to wprawiło mnie w wielkie zmieszanie.
- Bo idziesz na imprezę? Proszę cię, ostatnim razem, kiedy wróciłeś od Clyde'a, byłeś pobity i miałeś niemal zatrucie alkoholowe.
Z powrotem kładzie głowę i smutno wzdycha. - Kumpel Clyde'a przyniósł kwas.
- Że co? - łagodnie pociągam za jego włosy. - Co to jest?
Harry wyciąga papierosa i zapala, trzymając go w ustach, a potem wypuszcza toksyczny dym, wylewający się z jego ust. - Kojarzysz te przyprawiające o gęsią skórkę sceny w Dumbo z tymi różowymi słoniami?
Ostrożnie przytakuję, a on zamyka oczy. - To jest kwas.
- Oh, więc oglądaliście film?
Marszczy brwi i kręci głową. - Nieważne.
- Nie, powiedz mi. - robię nadąsaną minę.
- Znasz te słodkie, małe plasterki z uśmiechniętymi minkami?
- Plasterki?
- Kładziesz je na język.
- I potem co?
- Jezu Chryste. - drwi.
Moje dłonie mocno ciągną za jego włosy, a on z bólu gwałtowanie wciąga powietrze. - Nie wzywaj imienia Boga twego nadaremno!
- Do kurwy nędzy. - wypuszcza rozdrażnione sapnięcie, po czym zaciąga się i znowu wydmuchuje dym.
Przez chwilę jest cicho, niemal za cicho, kiedy oboje siedzimy tutaj w gorącej atmosferze. Czuję, że to ja powinnam coś powiedzieć. - Czy kwas... narkot-
- Tak, jest. - przechodzi od razu do rzeczy.
Drżę ze strachu i uwalniam dłoń z jego włosów. Odsuwam się od niego i wstaję trzęsącymi nogami, a potem splatam ręce na piersi. - Nie... nie, proszę.
- To tylko kwas. - oblizuje dolną wargę i zaciąga się po raz ostatni.
- Nie bierzesz kwasu. - instruuję, a on śmieje się z niedowierzaniem.
- Uh... Harley, kurwa, robię to, na co mam ochotę. - warczy ostro.
Kręcę głową zdenerwowana. - Nie. Nie robisz tego.
- Teraz żałuję, że ci to powiedziałem. - wywraca swoimi szmaragdowymi oczami, przed przesunięciem dłoni na swoją koszulkę, aby podrapać się po klatce piersiowej. - Po prostu zapomnij, że w ogóle wspominałem o kwasie, dobra?
- Nie możesz brać kwasu.
- Dlaczego nie? - mamrocze ze złością, jego oczy wpatrują się w moje.
- Bo... To niezgodne z prawem. Możesz pójść do więzienia-
- Zamknij się, Harley. - ucina.
Dotknięta tymi słowami mrużę oczy i przygryzam dolną wargę. - Nie.
- Nie?
- Czy już nie dość wystarczająco dużo schrzaniłeś? - pytam skromnie, moje oczy ciemniejszą, gdy utrzymuję mój język mocno przyciśnięty do zębów- staram się jak tylko mogę nie powiedzieć żadnych pełnych nienawiści słów.
- Jeszcze nie. - wyszeptuje i opuszcza wzrok.
- Jesteś taki głupi. - obrażam go. - Nawet nie wiem, dlaczego w ogóle z tobą próbuję, skoro jesteś...
- Skoro jestem jaki? - rozszerza nozdrza, biorąc głęboki, sztywny wdech.
- Skoro jesteś... taki.
- Jaki? No dawaj, Harley. Po prostu mi powiedz.
- Skoro jesteś egocentrycznym, zimnym durniem. Jesteś... Ja... Ja nienawidzę tego, kim jesteś. - wyszeptuję oschle, czuję, jak w moich oczach zaczynają zbierać się łzy na tą zdradę.
- Ja też nienawidzę tego, kim jestem. - szydzi przed przełknięciem.
- Więc zrób z tym coś. Przestań palić, przestań pić wódkę, przestań... brać kwas i zacznij być kimś, kogo twoja rodzina nie będzie chciała się wyrzec. Boże, gdybym była twoim ojcem, też bym się ciebie wyrzekła. - mówię ostro, a potem pociągam nosem. Już i tak ciemne oczy Harry'ego nasilają się, ogarnia go złość.
- On się mnie, do kurwy nędzy, nie wyrzekł, on umarł ty tępa zdzir- ty tępa... Boże, po prosto daj mi spokój!
 - Przestań niszczyć swoje życie i nienawidzić siebie za to! Myślisz, że możesz sobie tak po prostu czekać, aż wszystko zacznie się polepszać? Ty sam musisz to ulepszyć, Harry! Bóg ma dla ciebie plan-
- Zamknij kurwa ten ryj! - ryczy i natychmiast staje na nogi. - Wychodzę!
Szybkim ruchem ręki wyciągam z kieszeni jego telefon i utrzymuję blisko siebie. - Nie, nie wychodzisz.
- Dawaj mi mój telefon. - rozkazuje i napina swoją wyraźną szczękę.
- Zostań ze mną i... będziemy mogli porozmawiać.
- Rozmawiać o czym? Jak bardzo chcę się z tobą pieprzyć? A wtedy ty powiesz mi, że nie jesteś gotowa i będę musiał błagać? To jest to, o czym chcesz rozmawiać? Bo ja skończyłem z tym gównem. - spluwa.
- Nie. - łkam. - Możemy porozmawiać o tobie i dlaczego taki jesteś. Możesz mi powiedzieć, co jest nie tak- - podchodzę, aby położyć mu dłoń na ramieniu, ale odsuwa się.
- Kiedy masz zamiar uświadomić sobie, że kurewsko nie chce mi się z tobą gadać?! Nigdy nie przyszłoby mi nawet do głowy rozmawiać z tobą o czymś innym, niż seks! To wszystko, czym dla mnie jesteś. Jezu Chryste, Harley- nie jesteś nawet moją znajomą. - wrzeszczy swoim okrutnym, szorstkim tonem.

Ja... Ja nie chcę płakać, głównie dlatego, że Harry mógłby mnie zobaczyć. Ale czuję się tak bardzo przegrana przez jego słowa, prawdopodobnie dlatego, że myślałam, że robimy postępy. Jednak teraz- najwyraźniej tego nie robiliśmy.

Jego twarz natychmiast łagodnieje, podczas, gdy ja czuję, jak w moich oczach zbierają się łzy. - Nie, Harley- Ja- ja nie to miałem na myśli.

Nie pozwalam spłynąć ani jednej łzie.

Pospiesznie rusza w moją stronę i przykłada dłonie do moich policzków, uciszając mnie spokojnie i ciężko wzdycha. - Przepraszam, zostanę dzisiaj w domu. Będziemy mogli... Będziemy mogli porozmawiać o różnych rzeczach. Nie będę brał kwasu.
Niedobrze mi. Łapię za jego dłonie i szorstko opycham je, sprawiając, że potyka się i odsuwa do tyłu. Gotuje się we mnie nienawiść. - Nie dotykaj mnie.
- Tak bardzo przepraszam-

Przerywa mu dzwoniący w mojej dłoni telefon, wprawiając mnie w ogromne zmieszanie, kiedy odczytuję imię dzwoniącego. Marszczę brwi, podczas, gdy Harry z irytacją drapie swój kark, patrząc na swój telefon.

- Kim jest Stephanie?
- Co? - pyta, ale nie dlatego, że nie usłyszał, po prostu próbuje znaleźć jakąś odpowiedź.
- Kim ona jest?
- To moja znajoma. - wyszeptuje niepewnie.
- Powiedziałeś mi, że nie będziesz interesował się innymi dziewczynami. Dlatego zgodziłam się robić z tobą różne rzeczy- rzeczy, których nigdy wcześniej nie robiłam. - mówię cicho, ale jednocześnie pewna siebie unoszę telefon do jego twarzy.
- To tylko znajoma.
- Więc, jeśli odbiorę i zapytam, kim jest- powie mi, że jest tylko... twoją znajomą?

Pozostaje cicho.

- Ufam ci. - kłamię. - Po prostu powiedz mi prawdę, a ja zostawię to na pocztę głosową.

Wciąż milczy.

- Ufam ci. - powtarzam, ale on nie rusza się.

I w tym momencie dzwonienie ustaje, na co Harry odetchnął z ulgą. Ale tutaj nie ma nic, dzięki czemu można by odczuć ulgę.

- Nie zasłużyłam na to. - łkam w porażce. - Obiecałeś mi. Pozwoliłam ci robić mi różne rzeczy.
- Ja-
- Zamknij się i pozwól mi mówić! - krzyczę. - Powiedziałeś mi, że byłam jedyną dziewczyną, której pragnąłeś! Dlaczego tak mówiłeś, skoro to nie była prawda?!
Jego pełne poczucia winy oczy spotykają moje. - Chciałbym móc powiedzieć ci prawdę. To wszystko bardzo by ułatwiło, bo jak do tej pory jest jeszcze ciężej.
Nagle czuję się otępiała i zimna. To, co ja i Harry dzieliliśmy zostało zgaszone i jedyne, co teraz czuję to wściekłość. - Ty... Ty bawiłeś się mną.
- Nie bawiłem się tobą.
- Masz rację. - szepczę z uświadomienia sobie czegoś. - Nie bawiłeś się mną. Dałam ci wsparcie, chciałam pomóc ci odnaleźć twoją rodzinę... Ja... Ja chciałam tu być dla ciebie. Ale teraz zniszczyłeś to, i to jest smutne, bo mogłeś mieć kogoś, kto naprawdę nie miał cię gdzieś. Więc nie- nie bawiłeś się mną... bawiłeś się samym sobą.
- Harley-
- Masz swój pieprzony telefon. - szepczę, mój żołądek zaciska się przez mdłości, kiedy ze złością rzucam telefonem tak daleko, że dociera do innego pokoju.
- Ja pierdole, nie możesz robić takich rzeczy! - w końcu łamie swój spokój, pędząc za swoim cennym telefonem.
- No dalej, dzwoń do Clyde'a i weź trochę 'kwasu'. Gówno mnie obchodzi co robisz i to twoja wina, że ty wszystkich gówno obchodzisz. - zaciskam zęby i wycieram pojedynczą łzę, która spłynęła po moim policzku.

Z wściekłością chwyta swój telefon i natychmiast wybiega z domu, zostawiając mnie samą, gdy ja milczę. Nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko zareagować w taki sposób, w jaki zareagowałam, w momencie, gdy on wkłada tak mało wysiłku w to, aby spróbować zmienić rzeczy na lepsze.

________________________________________________________

Wcześniej rozdział, taka niespodzianka 
i prezent na rozpoczęcie roku szkolnego. :* 
Powodzenia dziewczyny, trzymam za Was mocno kciuki, 
a ściskam jeszcze mocniej! :)


17 komentarzy = rozdział 30. :)