środa, 4 maja 2016

Chapter 41.

Harley POV

Decyduję się przejść nocą po parku Aberdare, zupełnie sama. Jest wpół do ósmej, trochę zimno. Wysokie, gęste drzewa szumią przygnębiająco, a pobliskie jezioro jest ciche i spokojne. Moje wątłe ręce splecione są na piersi, a nogi zaczynają poważnie boleć podczas mojej walki, aby iść dalej. Staram się zbudować w nich jakieś mięśnie.

Złym pomysłem było wyjście na zewnątrz o tak późnej porze, ale mam straszny mętlik w głowie, a zostanie w domu tylko by to pogorszyło. W pewnym sensie wolę chodzić, kiedy jest już ciemno, wtedy wszystko wydaje się mniej brzydkie. Miło jest pójść gdzieś bez konieczności widzenia rzeczy takimi, jakie są.

Czuję się niespokojna, bo z natury jestem niespokojna. Moja praca na literaturę angielską trwa sześć godzin i każdej nocy pracuję nad tym, aby trwała przynajmniej trzy. Chcę po prostu szóstkę, wtedy będę szczęśliwa.

Jedyne, co sprawia, że czuję się gorzej to to, że muszę napisać do Harry'ego, aby samą siebie odciągnąć od tych niespokojnych myśli. Tym razem potrzebuję zrelaksować się mentalnie.



20:35
Nie ma cię w domu. Gdzie jesteś?

-

20:36
Spaceruję po parku. Co jest?

-

20:37
Już późno. Idę po ciebie.

-

20:37
Proszę nie. Mam problemy i staram się oczyścić myśli. Potrzebuję czasu dla siebie.

-

20:38
Problem, którym się dzielisz jest o połowę mniejszym. Idę po ciebie.



20:38
Myślisz, że możesz mnie kontrolować. Ha. Ha. Ha. Chodzę po parku i nigdzie się nie wybieram.

-

20:39
Nie chcę cię kontrolować, po prostu nie chcę cię zostawiać samej w nocy. Skoro nie mogę przyjść i cię zabrać to przyjdę i się przyłączę. Daj mi pięć minut.

-

20:41
A co z twoim brzuchem? Powinieneś odpoczywać.

-

20:41
Będziesz mogła mnie zanieść do domu jeśli zacznie boleć.

-

Ugh. Harry jest jak wysypka, niechciana i irytująca. Ale kiedy ją drapiesz, to najlepsze uczucie na świecie. Wiesz, że nie powinnaś tego robić, ale po prostu nie potrafisz się powstrzymać. Próbuję zapobiec rozprzestrzenianiu się mojej wysypce.

Jest prawie dziewiąta, kiedy widzę jego długie nogi biegnące w moją stronę w mroku otaczających drzew. Ma na sobie czarny płaszcz osłaniający jego wysoką, szczupłą postać, jego oczy są łagodne, a usta rozchylają się. - Harley.
- Harry. - wyszeptuję.
Spogląda w dół na siebie i przełyka... zdenerwowanie? - Ja, uh, zastanawiałem się, gdzie byłaś.
- Oddaliłam się od wszystkich, żeby móc pomyśleć. - szepczę, robiąc małe kroki w przód i Harry robi to samo. Zwalniam, żeby mógł pójść przodem, ale on chwyta mnie za talię i wypycha na przód.
- Przestań. - mówię ostro, uwalniając się z uścisku.
- Prowadź, Harley. Ja nie znam tej drogi. - mówi do mnie delikatnie. Przełykam ze strachem, biorąc szybki wdech i ignorując łomotanie w mojej klatce piersiowej.
- Okej. - mamroczę cicho, nieśmiało robiąc krok przed siebie.
- Czekaj. - rozkazuje i nagle za mną klęka. Sięga do kieszeni i wyciąga... parę nakolanników. Podskakuję na uczucie łaskotania przebiegającego po moich nogach, kiedy zakłada mi je. - Na wypadek, gdybyś upadła.
- To naprawdę... uprzejme. - mamroczę lekko skołowana, a on z powrotem staje na nogi.
- Czekaj. - powtarza, przez co znowu staję nieruchomo. Szybko staje przede mną i odrzuca wszystkie patyki i kamienie leżące na mojej drodze. - Muszę tu zrobić strefę antyupadkową.
Potem cofa się do miejsca, w którym stał wcześniej. Jego delikatne dłonie muskają moją talię, ale odpycham je przez wywołane w ten sposób łaskotki. - Nie dotykaj mnie. - chichoczę.
Zamiast tego kładzie podbródek na moim ramieniu, a ja pogrążona w myślach lekko przechylam głowę na bok. - Postaraj się nie poślizgnąć, Bambi.
Popycha mnie lekko przez co chwiejnie wychodzę na przód i wydaję stłumiony okrzyk. Jednak szybko odzyskuję równowagę i podenerwowana zaczynam iść. - Lubisz patrzeć jak upadam?
- Dokładnie na odwrót. - wyszeptuje.
Rozkładam szeroko ręce, tak, jak to przez te wszystkie lata  robię na gimnastyce. Stawiam powoli jedną stopę za drugą, upewniając się, że utrzymuję równowagę. - Nie wydaje mi się, żebym miała upaść, czuję się w porządku.
- Jak to?
- Jesteś dla mnie dziwnie miły. Nie wygląda na to, abyś chciał mnie zrównać z ziemią. - przyznaję, uśmiecham się delikatnie na samą myśl o tym.
- Nigdy bym tego nie zrobił. - mamrocze.
- Wiem... Mam po prostu takie dziwne odczucia.
- Jakie dziwne odczucia?
- Jesteś dzisiaj podejrzanie ciekawski. Dlaczego chcesz wiedzieć? - mówię pod nosem, w żołądku zaczyna mi się przewracać w obawie przed odpowiedzią, której nie chcę usłyszeć.
- Jestem po prostu zaniepokojony. - mówi.

Oh, no dobra. Poszło lepiej, niż myślałam. Właściwie to znacznie lepiej. Z całych sił próbuję się nie uśmiechnąć idąc dalej prosto z Harry'm ciągnącym się za mną.

- Dlaczego jesteś zaniepokojony?
- Bo... martwię się o ciebie, prawdopodobne bardziej, niż ty martwisz się o samą siebie. - informuje delikatnie, ale stanowczo. Unoszę brwi, kiedy docierają do mnie jego słowa, mam mętlik w głowie.
- Wyjaśnij, nie bardzo rozumiem.
Wypuszcza niesamowicie długie westchnięcie, następnie chrząka, oczyszcza gardło i wypuszcza powietrze ustami. - Ja... Czasem coś czuję. To znaczy, mam dziwne myśli w głowie na twój temat.
Wybałuszam oczy, jednocześnie dyskretnie uśmiechając się do siebie, moje serce bije jak szalone, a nogi zaczynają się lekko trząść. O rany. - Chodzi ci o to, że... czujesz coś?
- Tak. - przyznaje.
- Co czujesz? - pytam.
- Nie wiem. Ale... to znaczy, gdybyś umarła... myślę... myślę, że byłbym nieszczęśliwy. - nerwowo wypuszcza powietrze, kiedy podejrzliwie odwracam się w jego stronę. Szybko podchodzę do niego i obserwuję jego zdezorientowany wzrok.
- Nie byłbyś nieszczęśliwy tak czy siak? - pytam lekko zdziwiona. - No wiesz, czyjaś śmierć nie jest czymś przez co jest się szczęśliwym.
Jego oczy łagodnieją, kiedy robię krok bliżej. Nasze twarze dzielą centymetry. - Masz rację, ale to, co próbuję ci powiedzieć to to, że... naprawdę lubię spędzać z tobą czas. Wiem, jestem dupkiem i nie jestem miłą osobą, ale chcę... chcę, żebyś spędzała ze mną czas. Nie zasługuję na to, wiem. I na Boga, ty nie jesteś lepsza. Gadam ci takie wredne gówna, ty odpowiadasz mi wrednymi osobistymi gównami. Ale nadal chcę, żebyśmy, no wiesz, znaleźli rozwiązanie.
- O czym ty mówisz? - wyszeptuję zdezorientowana, podczas, gdy on kontynuuje mówienie bez sensu.
- Nie chcę cię tylko przelecieć. Chcę cię przelecieć i rozmawiać o czymś-
- O czym?
- O wszystkim. Chcę, abyśmy ty i ja byli jak wcześniej, proszę. - desperacko błaga ze zdeterminowaniem w oczach.
Fukam niezręcznie, czuję, jak zaczynam robić się coraz bardziej nerwowa. - Nie, dziękuję.
- Ale dlaczego? - błaga.
- Ponieważ... Miałeś szansę. Ale zawaliłeś, dziewiętnaście razy. - mówię powoli, dziwnie pewna siebie.
Jęknął ze złości i desperacji, jego dłonie chwytają mnie po bokach, przyciągając do siebie, ale wyrywam się z jego uścisku. - Harley-
- Przestań to robić. - mówię ostro, odpychając jego ręce. - Mówię poważnie. Jeżeli nie przestaniesz, wtedy przysięgam na Boga, pożałujesz.
Nie uśmiecha się złośliwie, ani szeroko na to, jak bezwzględna jestem. Teraz nie traktuje moich wybuchów jak gdyby były 'urocze', ani nie bierze tego za nic. Szanuje moje polecenia. - Przepraszam.
- Ja po prostu... nienawidzę, kiedy mnie łapiesz. To nie jest ani romantyczne ani namiętne; to wulgarne i władcze. Chciałabym, abyś to zrozumiał. - burczę, moje ręce szybko splatają się niecierpliwie na piersi.
Przechyla głowę na bok i wydyma usta. - Ugh, powiedz mi więcej.
Unoszę brwi. - Nie godzę się na bycie traktowaną w tak zły sposób ani przez ciebie, ani nikogo innego. Ja, ugh, ja chcę być traktowana poważnie.
- No i? - pyta.
- Co? - mrużę oczy. - Ch-chodzę do szkoły, gdzie ludzie postrzegają mnie jako religijnego świra i śmieją się ze mnie. Ale nie obchodzi mnie co myślą, wiem, że robię to, co dobre.
- No to co? - uśmiecha się ironicznie.
- No to co? - szepczę niedowierzając. - Usiłuję ci powiedzieć, że dobrze jest mi żyć na własną rękę, bo nie zmieni się to w coś, czego nie lubię, żeby tylko zadowolić ludzi, których nie lubię.
Milknie, przełyka ślinę i napina szczękę. - To bardzo niezależne z twojej strony co mówisz.
Niepewnie kiwam, czuję jak na mojej twarzy formuje się uśmiech. - Masz... rację.

Ma rację. To niezależne. W końcu uświadomiłam sobie, że pomimo iż ludzie nadal będą próbować i mówić mi, żebym się zmieniła, nie zgodzę się na to. To dla mnie niemożliwe, aby choć w niewielkim stopniu próbować udawać normalną, i nie zamierzam teraz zacząć.

- Harley, co mam zrobić, żebyś mi zaufała? - pyta nagle.
Przełykam ślinę i kręcę głową. - Cofnąć czas i nie przepieprzyć się z tamtymi dziewiętnastoma dziewczynami.
Jego oczy łagodnieją. - Gdybym mógł, zrobiłbym to.
- To nie wystarczy. - odzywam się dość opryskliwie. - Nie możesz zrobić nic, przez co zmieniłabym zdanie. Jesteś takim... podrywaczem.
- Przyrzekam, nie jestem. Gdybym mógł powiedzieć ci prawdę-
- Przestań, do cholery, gadać ciągle jedno i to samo! Co, jesteś uzależniony od seksu czy coś? To twoja oaza?
- Ty jesteś moją oazą. - odpowiada zamyślony, ale wywracam na to oczami.
- Nie obchodzi mnie, czy jestem twoim aniołem stróżem. To nadal nie usprawiedliwia faktu, że byłeś z innymi dziewczynami. - unosi dłonie, aby ująć w nie moją twarz, ale mocno łapię go za nadgarstki i ostro odpycham.
- Ale potrzebuję cię. Potrzebuję cię tak bardzo jak ty potrzebujesz mnie-
- Nikogo nie potrzebuję! - wrzeszczę, a jego szmaragdowe oczy rozszerzają się. - Nikogo nie potrzebuję. - powtarzam niemal szeptem, wpatrując się w daleką przestrzeń przede mną. - Idę do domu. Idź sobie gdzieś z Clyde'em, idź na imprezę. Po prostu... przestań zmuszać mnie do tłumaczenia się tobie za każdym razem, kiedy jesteśmy sami. Nie chcę cię.

_____________________________________________________

W następnym rozdziale będzie się działo, obiecuję!
Buziaki! A.

PS. Tłumaczenie nie jest jakieś super ekstra, wiem, 
poprawię jutro (a właściwie dzisiaj). :) 
choroba i niewychodzenie z domu od miesiąca mi nie służy. xd

20 komentarzy = rozdział 42